Szczęście - kiedy po 3 miesiącach kwarantanny w końcu mogłaś zjeść obiadek u babci w towarzystwie całej rodzinki. 🥰
Zeszły tydzień skłonił mnie do napisania tutaj czegoś.
Kiedy tylko otworzyli siłownię, strasznie się ucieszyłam, że moje redu w końcu będzie wyglądało tak jak powinno.
Po tygodniu dorobiłam się zakazu kręcenia cardio i zakazu katowania nóg na 100% przez stłuczoną łydkę. Niewiele mogłam się ruszać, a trenowałam też dość asekuracyjnie. Zeszły tydzień był też tygodniem większego luzu pod względem diety. Wpadło spotkanko ze znajomymi - spontaniczne jedzenie na mieście, piwko i (w końcu!) rodzinny obiad.
Czy zawaliłam? Czy jestem na siebie zła?
Nie!
To jest maraton, nie sprint. Nie szykuję się do wyjścia na scenę, nie zbijam wagi do żadnej kategorii wagowej.
Redukuję sobie powoli, sama dla siebie.
Szczerze? Jestem dumna, że doszłam w końcu do momentu, w którym ŻYJĘ i jem.
A nie JEM i żyję, bo to nie było życie. 😔
Teraz martwię się tym, kiedy i ile zdążę danego dnia przeczytać materiałów z kursu na tresera, jakiej nowej komendy nauczę psiaka, czy znajdę czas na odpoczynek z książką i o której wybiorę się na trening. Na trening, który zrobię, bo jest dla mnie przyjemnością, a nie sposobem na spalenie kalorii.🏋🏼♀️
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz